Blog Jerzego Łysińskiego
W 1997 roku pod auspicjami UJ odbył się ciekawy wykład pracownika amerykańskiej fundacji „Smithonian” Marca Pachtera - „Monopol i konkurencja w warunkach procesu transformacji”, dotyczący polityki czy raczej braku polityki kulturalnej USA. Ostatnio często wspominam to wystąpienie. Dzisiaj, gdy jesteśmy zapatrzeni we wzory neoliberalnej gospodarki amerykańskiej, chwalimy zwycięski taczeryzm i reaganomikę, często w debacie publicznej słyszymy również głosy nawołujące do stworzenia w Polsce zdrowego, amerykańskiego modelu kultury.
Wydaje się, że wystarczy pstryknąć palcem by w Polsce znaleźli się ludzie pokroju Andrew Carnegiego i zbudowali własną operę czy filharmonię. Czy jest to możliwe? Teoretycznie nawet przedsiębiorca zajmujący miejsce w drugiej dziesiątce rankingu polskich milionerów mógłby za zgromadzony przez siebie majątek finansować utrzymanie dużej filharmonii lub teatru operowego przez kilkaset lat. Trudno powiedzieć czy taki stopień zamożności jest wystarczająco wysoki by zachęcić biznesmenów do większej aktywności sponsorskiej. Moim zdaniem raczej nie. Jednak choć brak odpowiednio wysokiego kapitału w naszym kraju jest okolicznością , która z całą pewnością nie sprzyja podobnym przedsięwzięciom, istnieją- jak mi się wydaje, dalece ważniejsze przyczyny tego stanu rzeczy. Jest nim pewien długo kształtowany model cywilizacyjny.
Kolebka kultury europejskiej to starożytny Rzym, który wśród wielu przywilejów dla obywateli -np. rozdawnictwa chleba, proponował im także „igrzyska”...Trudno wyobrazić sobie starożytny Rzym bez wielkiego Koloseum czy hipodromu. Także tradycja komedii dell'arte wywodzi się z epoki klasycznej. Wszystkie te usługi bądź ich większość przeciętny Rzymianin otrzymywał gratis. Schyłek cesarstwa przyniósł jednak pewne zmiany w tym zakresie. Skłonność do korzystania z teatralnych uciech jako wielce podejrzana i odciągająca od służby Bogu piętnowana była przez pierwszych chrześcijan – wystarczy przeczytać „Wyznania” św. Augustyna by się o tym przekonać. Z czasem jednak sojusz tronu z religią zmienił i to sceptyczne nastawienie. Po dłuższym czasie wyrafinowanie sztuki religijnej przejawiające się w malarstwie, rzeźbie, architekturze i muzyce wzbudziło falę protestów przedstawicieli reformacji, którzy deklarowali chęć powrotu do starotestamentowej surowości.
Jeden z nich -Jan Kalwin, chcąc podkreślić wagę doświadczenia mistycznego miał rzec -”otwórzmy oczy a zbici zostaniemy z tropu”. Stąd przeżycie piękna w kalwińskim rozumieniu nabierało bardziej znaczenia wewnętrznego, rozumianego jako doświadczenie duchowej iluminacji niż inspirację fizyczną formą dzieł sztuki. Podczas gdy katoliccy władcy Europy zachwycali się sztuką operową, w kalwińskiej Genewie królowały wstrzemięźliwość i praca. Z biegiem czasu zastępy angielskich i szkockich wyznawców Kalwina -prezbiterianie, purytanie czy kongregacjoniści zasiedlali nową „ziemię obiecaną” po drugiej stronie Atlantyku. Razem ze sobą zabrali tam uprzedzenia wobec sztuki często kojarzącej się także ze zgnilizną moralną.
Jeden z ojców założycieli Benjamin Franklin przekonał się o tym osobiście uczestnicząc jako pierwszy ambasador Stanów Zjednoczonych w życiu establishmentu rokokowego Paryża za czasów rządów ostatniego Burbona. Właśnie dwa lata po uchwaleniu Deklaracji Niepodległości w Ameryce królowa Francji Maria Antonina buduje nieopodal swojej rezydencji w Wersalu teatr z bogatym, kapiącym złotem wystrojem- „le Théâtre de la Reine”. Dzieje się to w sytuacji, gdy ucisk fiskalny doprowadza do nędzy uboższe grupy ludności.
Pierwsi wolni Amerykanie nie mieli zatem ochoty na sztukę utrzymywaną z królewskiej kasy i korumpującą za publiczne pieniądze spragnioną „igrzysk” elitę. Dlatego – jak twierdzi Marc Pachter – gdy pewien Anglik, James Smithon przekazał w 1820 swoją fortunę rządowi federalnemu z zaleceniem finansowania kultury, prezydent Adams potraktował to jako dalece kłopotliwą sytuację. W końcu jednak zdecydowano się przyjąć ten niezręczny prezent i fundacja do dzisiaj wspiera część amerykańskich muzeów i instytucji badawczych.
Niechęć władz i obywateli do publicznego mecenatu nad kulturą sprawiła jednak, że np. wielka piątka amerykańskich orkiestr symfonicznych powstała z inicjatywy osób prywatnych. Szczególne miejsce w tym gronie zajmują biznesmeni – Henry Lee Higginson z Bostonu i Charles Norman Fay z Chicago, którzy lubili muzykę i widzieli sens w utrzymywaniu orkiestr z funduszy własnych, innych biznesmenów oraz wpływów z biletów. Znaleźli się również fundatorzy znanych galerii -Guggenheim i Rockefeller. Działo się to wszystko w czasach gdy poważni europejscy myśliciele zachęcali władze do utrzymywania publicznego systemu oświaty oraz kultury. Jeden z nich William Stanley Jevons, jeden z ważniejszych ekonomistów szkoły neoklasycznej zachęcał państwo do finansowania publicznych bibliotek oraz występów artystycznych na wolnym powietrzu, podkreślając rolę sztuki w walce z patologiami społecznymi. Tego rodzaju argumentacja do dziś odgrywa ważną role w europejskim dyskursie i kształtuje polityki kulturalne państw.
Ameryka nie zmieniła jednak swojego podejścia do tej dziedziny; jest jednym z niewielu krajów które nie posiadają ministerstwa kultury. Nie znaczy to jednak, że nie partycypuje w kosztach utrzymywania kultury. System podatkowy sprawia, że państwo w formie odpisów przekazuje 10 miliardów dolarów tym podatnikom, którzy wspierają działalność kulturalną. Samo jednak nie stara się ingerować w upodobania i gusty obywateli finansujących taką działalność. Tymczasem w modelu europejskim państwo pragnie odgrywać rolę społecznego nauczyciela, upowszechniającego kulturę i zachęcającego obywateli do głębszego jej rozumienia. Za tymi dwoma systemami kryje się zatem odmienna filozofia i rozumienie państwa. W Europie i w Polsce chcielibyśmy „zjadaczy chleba w aniołów przerobić” podczas gdy Konstytucja USA jak mówi Pachter, cytując jednego z jej twórców – Jamesa Madisona, powstała w oparciu o założenie, że „skoro ludzie nie są aniołami, należy tworzyć społeczeństwo z takich osobników jakich się ma” i pozwolić im „być sobą” .
Przyznam, że delikatna presja w kierunku tworzenia społeczeństwa „aniołopodobnego” jest koncepcją bliską mojemu światopoglądowi. Wydaje mi się, że nie jest obca także wielu innym Polakom. Dowód stanowią różnego rodzaju badania społeczne potwierdzające szacunek społeczeństwa, w tym nawet jego części nieuczestniczącej w kulturze, do działalności kulturalnej i potrzeby jej publicznego wspierania. Dlatego odgórna, nie licząca się z przyzwyczajeniami i poglądami Polaków zmiana modelu polityki kulturalnej w krótkiej perspektywie wydaje mi się nie do przyjęcia. Wskazują na to także doświadczenia tych państw europejskich, które po wojnie znalazły się w orbicie oddziaływań USA. Mimo to żadne z nich nie odnalazło poważniejszej alternatywy dla mecenatu publicznego w kulturze.
Jerzy Łysiński